Co robię, kiedy mam dość dzieci?

CO ROBIĘ KIEDY MAM DOŚĆ DZIECI?

Czyli krótki, wakacyjny nieporadnik złego rodzica.

 

Nie bójmy się powiedzieć tego głośno – każdy rodzic ma takie dni, kiedy z rozczuleniem wspomina bezdzietne czasy i chwile, gdy mógł bezkarnie oglądać całe sezony seriali do 6 rano, że o frywolnym imprezowaniu o wschodzie słońca nie wspomnę. Potem pojawiają się one, a wraz z nimi odpowiedzialność, która zwłaszcza w wakacje bywa utrapieniem. Nie zrozumcie mnie źle – kocham moje dzieci nad życie i gdybym mogła cofnąć czas, wybrałabym tę samą, rodzicielską ścieżkę za każdym razem. Jednak, że tak zarzucę wyświechtanym frazesem, matka to też człowiek, któremu podczas czytania kolejnej książki na dobranoc, zdarza się uronić łezkę nad wszystkim tym, z czym przyszło się jej przy okazji posiadania dzieci pożegnać.

No dobra, ale czy trzeba się z tym żegnać tak na zawsze? Permanentnie? Nieodwołalnie? Forever and ever być kurą domową zanurzoną po łokcie w rosole i skoncentrowaną na układaniu planu tygodnia z uwzględnieniem tylko i wyłącznie atrakcji dziecięcych w mieście? Bo ja to na przykład im dłużej zapominam o sobie, tym bardziej w ciągu dnia wściekła jestem. Chodzę zła jak osa i co kilka minut pokrzykuję na wszystkich domowników, nie wyłączając Bogu ducha winnego psa. Kiedy powyższy stan nasila się coraz bardziej, a dni zaczynają płynąć od jednej kłótni, do drugiej, wtedy wiem na pewno, że czas na plan naprawczy dla matki. Znaczy mnie.

Mam kilka sprawdzonych sposobów na to, jak odpocząć od macierzyństwa, które można stosować wymiennie, łącznie lub pojedynczo. Powinny sprawić, że przynajmniej na chwilę zapomnisz o wszystkich obowiązkach, wizytach u dentystów i ortopedów, zapisach na zajęcia dodatkowe, o których latorośl truje tyłek od miesiąca, organizacji urodzin, chrztu albo innej komunii i wizycie teściowej, która wychowana na „Perfekcyjnej Pani Domu” regularnie rozpoczyna ową wizytę od testu białej rękawiczki.

  1. RYTUAŁ KĄPIELOWY

Najprostszy podpunkt do zastosowania w zaciszu własnych czterech ścian, i to nawet jeśli nie masz w okolicy żadnej awaryjnej opiekunki do dziecka, a twój mąż jest marynarzem i pojawia się w domu raz na pół roku (ergo – masz areszt domowy). Prezentuje się to następująco: co drugi dzień robię sobie istne spa, do wanny nalewam płynów i innych soli, które mają za zadanie sprawić, że moja skóra będzie wyglądać jakbym znowu była dziarską szesnastolatką. Wyciągam z szufladek wszystkie sto tysięcy maseczek, które kupiłam na przestrzeni ostatnich lat i z nabożną czcią wybieram jedną, którą powoli (napawając się samym procesem) nakładam na twarz. Następnie na bidecie, czy innej względnie płaskiej płaszczyźnie ustawiam laptopa (naturalnie odpowiednio daleko od wody, nie chcemy żeby przyjemny rytuał zmienił się w pogrzeb naszego sprzętu) i odpalam ulubiony serial albo film. Po około czterdziestu minutach w gorącej wodzie, gdy zaczynam przypominać raka albo Indianina, opuszczam zbiornik wodny i zabieram się do rytualnego suszenia i układania włosów, wklepywania kremów czy innego skrobania pięt. Czuję się zrelaksowana i odprężona – oczywiście o ile któreś z moich dzieci nie obudziło się, kiedy z maseczką na twarzy właśnie nakładałam szampon na włosy…

  1. KINO WINO

Opcja lokalna, ale wymagająca współudziału osób trzecich kompetentnych do objęcia opieki nad małoletnimi. Zauważyłam, że najlepsze efekty odprężające przynosi, gdy zlecamy owej osobie trzeciej nie tylko opiekę nad dzieckiem gdy powyższe słodko śpi, ale także angażujemy ją w cały proces usypiania. Z jakiegoś powodu usypianie dzieci jest dla mnie istnym meritum wszystkiego, co w macierzyństwie najtrudniejsze. Uważam, że to w ogóle jest okrutne, że od małego hollywoodzkie superprodukcje karmią nas wizjami słodkich wieczorów, gdy mamusia czyta dziecku jedną bajeczkę, następnie daje buziaka w czółko i wychodzi by zaprzyjaźnić się bliżej z kieliszkiem wina. Nie wiem czy to ja zrobiłam coś źle po drodze wychowania małych Tymańskich, ale nasz wieczorny rytuał zaczynamy co najmniej 2,5 godziny przed faktycznym odpadem młodzieży do krainy Morfeusza. Potem to już klasycznie – kolacja nie taka, bajkę na dobranoc chcą inną, w wannie kwestią życia jest wylać jak najwięcej wody (z każdym dniem ślady przeciekającej wody na suficie w dolnej łazience są coraz większe, ale wygląda na to, że nie przejmuje się tym nikt poza mną), a na koniec nikomu z osobników mających poniżej metra wzrostu wcale nie chce się spać. Dlatego, gdy naprawdę mam dość moich kochanych dzieci, dbam o to żeby z domu urwać się zanim zdążę się sto razy wściec na przeciągane do wieczności drapanie po pleckach i śpiewanie kołysanek. W czasie gdy mój drogi małżonek robi powyższe, ja docieram właśnie do knajpki, gdzie wraz z koleżankami planuję pochłonąć hektolitry białego, wytrawnego i pożreć kilogramy przekąsek. Oczywiście przynajmniej trzy czwarte wieczoru spędzimy gadając o dzieciach, dlatego jeśli wyjątkowo mamy dość codzienności, dobrym pomysłem jest kino. Tam bowiem zostajemy siłą rzeczy przymuszone do oddania się innej, niż nasza, historii. No, przynajmniej na półtorej godziny…

 

  1. OPCJA WYJAZDOWA

Najtrudniejsza pod względem organizacyjnym opcja, która wymaga odpowiedzialnego męża, rozumiejącego, że jest w stanie tak samo zajmować się dziećmi jak matka, lub kochających, nieustraszonych dziadków (warto zaznaczyć, że czasem opcja numer dwa działa tylko raz, tzn. jeśli zostawimy ukochane owoce naszych lędźwi i łon dziadkom na dłużej niż tydzień może to być pierwszy – i zarazem ostatni – raz, kiedy będziemy mogli to zrobić). W moim wypadku zarówno mąż, jak i rodzice oraz teściowa, są przekochani, dzięki czemu możemy desantować młodzież raz tu, raz tam, korzystając wówczas z nieograniczonej, bezdzietnej wolności. Opcji wtedy jest wiele, ostatnio z małżonkiem postanowiliśmy na przykład zwiedzić Paryż. Cztery dni w mieście zakochanych bez dzieci – dobrze, że tylko cztery bo jeszcze chwila i uznalibyśmy, że tak tęsknimy za młodzieżą, że byśmy trzecie dorobili… W zeszły weekend zaś wybrałam się sama na festiwal. Tak, tak – sama. Dwa dni tańca, rozmów z bezdzietnymi znajomymi i całkowity reset systemu. Po takim doświadczeniu człowiek wraca do domu po pierwsze czując się młodszym o co najmniej kilka lat, po drugie z wyczyszczonym bankiem wkurzających wspomnień. Nagle znowu ma się ochotę słuchać trzydziestominutowego streszczenia ostatniego odcinka świnki Peppy (który trwa pięć minut), nie przeszkadza nam gdy dzieci uwieszają się u nóg i kategorycznie odmawiają odklejenia się nawet na tę krótką chwilę, gdy trzeba odwiedzić toaletę a rytuał usypiania znowu wydaje się tak słodki i uroczy jak przedstawiały go zawsze amerykańskie filmy. Jednym słowem – cel osiągnięty.

I tyle – to właśnie moje ulubione sposoby odpoczynku od dzieci, choć mam też kilka codziennych rytuałów, które pomagają oczyścić głowę. Zresztą kto ich nie zna? Godzinny spacer z psem po lesie, wycieczka do marketu spożywczego w samotności czy półtorej godzinki na manicurze to coś, dzięki czemu my, matki, możemy normalnie funkcjonować. Dlatego, drodzy tatusiowie, babcie i dziadkowie, nie zapominajcie o zapewnianiu nam regularnie tych kilku chwil na pobycie samym ze sobą (o ile nie chcecie żebyśmy zamieniły się w zielonego Hulka 😉 ).

 

A Wy jak się resetujecie, drogie mamy?

 

tymańska

 

 

Maria Natalia Tymańska,

matka dwójki dzieci, trzyletniej Luny i pięcioletniego Teo; autorka książki „#MAMA. Nieperfekcyjny nieporadnik”, blogerka parentingowa, a na co dzień właścicielka szkoły języka angielskiego dla dzieci.

Total
0
Shares
1 komentarz
Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Powiązane Artykuły