Jak upadają ideały…

Jak upadają ideały, czyli dlaczego NVC i wychowanie bez kar i nagród nie zawsze działają…

Jak tylko w głowie zaświtał mi pomysł napisania tego felietonu, od razu wiedziałam, że będzie to jeden z trudniejszych w mojej karierze. Nie chodzi tu nawet o potencjalną falę krytyki, która się na mnie wyleje, a o sam wybitnie trudny akt przyznania się przed samą sobą (i to na piśmie!), że a i owszem, myliłam się. I to konkretnie.

Zanim jednak podejmę ten temat warto wytłumaczyć egzotycznie brzmiące terminy w tytule. Wszakże mimo obowiązujących w parentingu trendów, nie każdy rodzic musi wiedzieć o co chodzi.

 

Czym więc jest NVC?

Z angielskiego – non-violent communication, czyli po polsku Porozumienie Bez Przemocy, to filozofia opracowana przez Marshalla Rosenberga, która zakłada, że jeśli w kontaktach międzyludzkich zaczniemy posługiwać się specyficzną formą przekazu, ograniczymy przemoc i agresję w dialogu – ergo uzdrowimy naszą relacje. Podstawy NVC to empatia oraz wyrażanie swoich potrzeb i oczekiwań. Komunikat stworzony zgodnie z zasadami Porozumienia Bez Przemocy składa się z czterech elementów – obserwacji, uczucia, potrzeby i prośby. Gdyby przełożyć ideę NVC na typową poranną dyskusję rodzica i dziecka, dotyczącą ubierania się (kto z nas, rodziców dzieci przedszkolnych i szkolnych nie zna niekończącej się walki o pozbycie się piżamy?), zamiast standardowych „natychmiast się ubierz!” lub „ostatni raz ostrzegam, liczę do 3 i…”, mielibyśmy więc coś mniej więcej w tym stylu:

Obserwacja: widzę, że jesteś w piżamie;

Uczucie: być może denerwuje cię ubieranie się, bo lubisz wygodę, jaką daje ci piżama;

Potrzeba: … jednak ja chciałabym, żebyś się ubrał, bo boję się, że się spóźnimy;

Prośba: dlatego załóż proszę spodnie i koszulkę.

 

A czym jest wychowanie bez kar i nagród?

Podstawą tej filozofii jest książka amerykańskiego naukowcy Alfiego Kohna. Obala on w niej wiodącą dotąd prym w psychologii rozwojowej ideę wychowania na podstawie zasad behawioralno – poznawczych. Według niego dziecko cierpi, gdy wzrasta w poczuciu „miłości odmawianej”, uzależnionej od spełniania przez nie wymogów rodziców. Porównuje system kar i nagród do wyścigu szczurów panującego w korpo-świecie. Twierdzi wręcz, że wszelkie systemy motywacyjne są formą przygotowania dziecka do bezrozumnego udziału w tymże wyścigu.

Brzmi świetnie, prawda?

Nasz świat zmienił się radykalnie w ciągu ostatnich dziesięcioleci. Nasi rodzice, zaczytani w „biblii” Spocka, myśleli, że już wykonali milowy krok w porównaniu do wcześniejszych pokoleń, które jednym, nomen omen, głosem twierdziły, że „dzieci i ryby głosu nie mają”. Pojawiły się pierwsze wzmianki o karmieniu na żądanie, zaczęto też odchodzić od niepodważalnego wcześniej poparcia dla kar cielesnych. Tymczasem prawdziwy przełom nastąpił dopiero teraz – przejście od czystego behawioryzmu do wymienionych powyżej metod, to jak zmiana oszczepu wykutego w kamieniu, na najnowszą broń masowego rażenia. Zmieniło się bowiem wszystko.

My, rodzice żyjący w tym nowym świecie, kochający swoje dzieci bezgranicznie, poświęcający im się nierzadko w stopniu, jaki naszym rodzicom wydawać się mógł kompletnie nienormalny, łatwo przekonujemy się do metod wychowawczych coraz bardziej skupionych na dziecku i jego dobrym samopoczuciu. Nie mam wątpliwości – to piękne, że w końcu masowo zrozumieliśmy, że każda istota ludzka, nawet ta poniżej metra wzrostu, zasługuje na równy szacunek i ma prawo do preferencji, oczekiwań i, nawet skrajnych, emocji. Ja, świeżo upieczona matka, doznałam istnego objawienia, gdy zrozumiałam na przykład, że mój noworodek płacząc wniebogłosy, gdy tylko go odkładam do łóżeczka, nie robi mi na złość ani nie udowadnia mi w ten wyrafinowany sposób, że przejął nade mną kontrolę, ale po prostu komunikuje swoje potrzeby. Podobnie sprawa wygląda z dwulatkiem, który uparcie odmawia posprzątania w pokoju na rzecz budowania wieży z klocków na ostatnim wolnym metrze kwadratowym dywanu.

No tak, tylko skoro to wszystko brzmi tak pięknie to… dlaczego nie zawsze działa?

Im moje dzieci były starsze, tym coraz częściej czułam, że sama zapędzam się w kozi róg przez wybór metod wychowawczych. Okazywało się, że o ile dwulatek mógł z zainteresowaniem wysłuchiwać mojej, skonstruowanej zgodnie z filozofią NVC, okraszonej dyplomatycznymi przerywnikami, mowy wieczornej na rzecz kąpieli w wannie z ulubioną kaczuszką, o tyle pięciolatek niespecjalnie jest nią zainteresowany. Opcje były dwie – albo wpuszczał to co mówiłam jednym uchem, a wypuszczał drugim, niewzruszony niczym najstarszy w jaskini stalaktyt, albo po prostu mi przerywał i niepomny mych krasomówczych zapędów wrzeszczał „ALE JA CHCĘ” (lub też „nie chcę”, częściej to drugie). Choć starałam się jak mogłam, wracałam do lektur i mądrych stron internetowych i godzinami analizowałam każdy, najprostszy nawet komunikat, problem nie znikał, a wręcz się pogłębiał.

Doszliśmy w końcu do etapu, gdy Teo nauczył się bezbłędnie wykorzystywać mój zawiły sposób rozmowy przeciwko mnie. I tak, gdy tłumaczyłam mu łopatologicznie, że rozumiem jego potrzebę rozwalania klocków lego na każdej dostępnej i względnie płaskiej powierzchni, tak proszę by dostrzegł moją potrzebę czystego dywanu, po którym przejdę bez kontuzji i karkołomnego slalomu. Dodawałam trochę tego, że „patrz synu, ja żem jest zmęczona, umęczona rodzicielka; nie rozumiem dlaczego mam sprzątać Twoje klocki, przecież ty nie sprzątasz moich rzeczy za mnie; czy byłoby Ci miło gdybym….” bla… bla… bla… W odpowiedzi słyszałam coś w stylu „mamo, jestem taki szczęśliwy, gdy w tym pokoju jest bałagan, mam potrzebę życia w świecie lego, chcę, żebyś uszanowała moją prośbę o zapełnieniem nim każdego milicentymetra otoczenia”. Nie skłamię, gdy powiem, że dyskusje o podniesienie jednego papierka z ziemi potrafiły trwać po 20-30 minut, po którym to czasie coraz częściej się zastanawiałam po co ja to właściwie wszystko robię. Sto razy łatwiej byłoby mi wyrzucić to cholerstwo do kosza i mieć 20 minut dla siebie na wypicie resztki letniej kawy.

Teo nie sprzątał, nie pomagał w domu, w sklepach zachowywał się jak idealna ilustracja do książki „efekty bezstresowego wychowania” – to mi daj, tego chcę, szanuj moją potrzebę posiadania! I nie, uprzedzając wszelkie komentarze – nie ulegałam. Tłumaczyłam, mówiłam, konstruowałam wypowiedzi ustne godne doktoratu z oratorystyki… umęczona dzień w dzień, jak po konkretnym maratonie. Zapędzona w pętlę, sfrustrowana, nieszczęśliwa.

Na to wszystko nakładały się częste problemy Teo z zachowaniem w przedszkolu – brak akceptacji reguł (tego, że o konkretnej porze wszyscy sprzątają i wychodzą na dwór albo, że po obiedzie myją zęby), frustracje wynikające z braku zrozumienia dlaczego nie zawsze wszystko można „przegadać”, tudzież może raczej „zagadać”. Z tych, i kilku innych powodów trafiliśmy do poradni psychologiczno-pedagogicznej, gdzie po trwającej dobry tydzień diagnozie (obejmującej obserwację w domu i w przedszkolu oraz testy inteligencji) dostaliśmy w końcu werdykt: zaburzenia opozycyjno – buntownicze, zaburzenia koncentracji, hiperkinetyczność, zaburzenia kompulsywne. W testach inteligencji Teo zaskoczył wszystkich – w wielu aspektach wypadł ponad normę, tylko w jednym czy dwóch „w normie”’. Do tego mieliśmy wcześniejsze diagnozy z poradni zajmującej się Integracją Sensoryczną – zaburzenia czucia, niewyciszone odruchy niemowlęce. Gdy poskładaliśmy to sobie do kupy wyszedł obraz dziecka nadpobudliwego, które jednocześnie bardzo szybko i skutecznie, dzięki swojemu sprytowi i inteligencji, rozpracowało system stworzony przeze mnie. Pani terapeutka w prostych, żołnierskich słowach (nie bacząc na NVC 😀 ) powiedziała mi, że dziecko z zaburzeniami koncentracji nie jest w stanie w momencie emocjonalnego haju, racjonalnie obserwować, ani tym bardziej analizować, potrzeb swoich czy otoczenia. Oczywiście, z wielu rzeczy się wyrasta, możliwe, że wyrósłby i z tego tylko… jako jaki człowiek?

Boleśnie zrozumiałam, że przyszedł czas na stworzenie pewnej, niezmiennej struktury, która pokaże mojemu dziecku, że są zasady, które trzeba respektować niezależnie od wszystkiego. Chciałam żeby wiedział, że choć kochać go będę zawsze i bezwarunkowo, oraz że zawsze będzie mógł liczyć na moją bliskość i na to, że go wysłucham, to jako matka domagam się pewnych rzeczy. I że jako matka mam narzędzia, które pozwolą mi moje wymagania wyegzekwować.

W praktyce dostał na start kilka prostych reguł. Przykłady? Jeśli chcesz zjeść drożdżówkę po drodze do przedszkola, musisz się sam ubrać i czekać przy drzwiach o określonej godzinie – bez ganianiny po całym domu z jednym trampkiem. Jeśli chcesz wieczorem obejrzeć bajkę – posprzątaj swój pokój.

Nagle okazało się, że dziecko potrafi – i posprzątać, i ubrać się, i dużo, duuużo więcej. Co więcej, gdy skończyły się kilkunastominutowe dyskusje o każdą pierdołę, ja stałam się dużo cierpliwsza. Czas oszczędzony na dopominaniu się o wszystko, mogę poświęcić na zabawę, zachowaną energię spożytkować na rozmowę o tym co ciekawego działo się w przedszkolu. Jakby to z angielska pięknie przełożyć „win-win”. Wszyscy zwyciężyliśmy.

Czy to oznacza, że porzuciłam NVC całkowicie? Nie. Cały czas mówię moim dzieciom o tym co czuję, staram się też obiektywnie i bez zbędnej frustracji, opisywać sytuację. Raz jest lepiej, raz gorzej. Tym jednak co uwolniło mnie najbardziej, jest poczucie, że nie jestem zależna od jednej filozofii, od ramy, od żadnych odgórnie ustalonych granic. Jako matka jestem wystarczająco kompetentna, żeby szukać metod wychowawczych działających w mojej rodzinie. Nie potrzebuję gadających głów, żeby przyszły i powiedziały mi co mam robić, bo to nie gadające głowy będą musiały na koniec dnia spojrzeć sobie w oczy i w pełni szczerze odpowiedzieć na pytanie jak dziś poradziły sobie w tej grze w macierzyństwo.

Jaki z tego morał? Whatever works. Nie dajcie się otumanić suchymi hasłami z internetu, szukajcie swojej własnej ścieżki. Takiej, która sprawdzi się dla was, i tylko dla was.

Dacie radę!

 

tymańska

 

 

 

Maria Natalia Tymańska,

matka dwójki dzieci, trzyletniej Luny i pięcioletniego Teo; autorka książki „#MAMA. Nieperfekcyjny nieporadnik”, blogerka parentingowa, a na co dzień właścicielka szkoły języka angielskiego dla dzieci.

 

Total
0
Shares
4 komentarze
  1. “Kiedy czytam co rozumiesz przez nvc – przykład na początku, to czuję złość, robi mi się słabo i jestem zdziwiona. Wyobrażam sobie jak wielkie rozczarowanie musiałaś poczuć kiedy taki komunikat nie przyniósł efektu i przedłużył wyjście. Pewnie chciałabyś mieć więcej łatwości w rodzicielstwie, poczucia wpływu i kompetencji, wiary we własne siły. I uważam, że to jest ok, każdy rodzic tego potrzebuje. Ja poza tym potrzebuję porządku, spójności i zaufania, szacunku. Chciałabym żeby czytelnicy tej strony mieli świadomość, że przykład podany w tekście zawiera błąd przyczynowo-skutkowy oraz nie jest zastosowaniem NVC w praktyce. Bo NVC nie oznacza, że przekonamy dziecko do zrobienia czegoś czego my chcemy. Chodzi o zbudowanie z nim relacji, która pozwoli czasem się nie zgodzić, czasem coś narzucić, być z dzieckiem kiedy jest mu przez to trudno,a czasem zabrać dziecko na spacer w piżamie. Pozwala zmienić zdanie. I działa.”

  2. Jestem nieco zdezorientowana, czytając to, jak rozumiesz NVC. Jestem trenerką NVC i rozumiem je inaczej. Podzielę się, jak to jest dla mnie, dla jasności 🙂 Po pierwsze w NVC ważna jest intencja, a więc to, po co w ogóle coś mówię. Jeśli po to, by kogoś przekonać, to z góry mogę przewidzieć, że jest duże prawdopodobieństwo, że to się nie uda. Bo NVC dużo mnie uczy o wolności, wyborze i innych potrzebach z grupy autonomii, które są dla mnie ważne. I dla innych też.
    Po drugie – to, co nazywasz uczuciem – nie jest tak nazywane w NVC, a to co nazywasz potrzebą – nie jest tak nazywane w NVC. Powiedziałabym, że w miejscu, które nazywasz uczuciem było coś na kształt empatii dla syna, a to, co nazywasz potrzebą, ja bym nazwała strategią.
    Nie zgodzę się też z tym, że komunikat NVC jest złożony z 4 kroków. Raczej chodzi o świadomość rozróżnień, jakie niosą ze sobą 4 kroki.
    Ja tak rozumiem NVC i mam nadzieję, że jest to spójne z tym, co myślał Marshall. Jestem też przekonana, że takie 4-krokowe NVC obliczone na efekt nie ma możliwości zadziałać, bo działać – dla mnie – to budować zrozumienie, relację i kontakt.
    Jestem ciekawa, jak Tobie się to czyta, co napisałam? Jeśli chciałabyś pogadać o tym wszystkim, to zapraszam do kontaktu 🙂

  3. Dziękuję za te spostrzeżenia, jestem mamą 5 dzieci, a mój osobisty wniosek: dziecięce mózgi działają na innym poziomie niż nasze, i uwielbiają zabawy słowne (do których pożywkę daje im stosowanie przeze mnie NVC), rezcywiście NVC pomaga budować relacje, ale gdy chodzi o socjalizację dziecka (respektowanie pewnych norm, obowiązków), cóż sięgam po metody behawioralno-poznawcze.
    Podobnie sprawa się ma w pracy z osobami uzależnionymi, któe przez sam fakt uzaleznienia weszły (lub jak kto woli zeszły) na poziom funkcjonowania typowo behawioralny.

  4. Za słabo znam NVC (byłam tylko na jednych warsztatach), ale zastanawiam się czy to o czym piszesz, jest sprzeczne z NVC. Myślę, że nie. Bo metody, które zastosowałaś, to nie są “kary”. Nauczyłaś po prostu dziecko, że ponosi konsekwencje swoich wyborów. Bo ty jego nie karzesz. Jeśli dziecko ma posprzątać pokój, a nie zrobiło tego przed bajką, a zaniedługo ma się umyć i iść spać, to wiadomo, że po bajce nie zdąży posprzątać, więc nie ogląda bajki… Nie wiem czy Ty to tak przedstawiasz dziecku, no ale myślę, że zupełnie czym innym jest kara a czym innym normalne poniesienie konsekwencji swojego wyboru. Każdy z nas zarówno dziecko jak i dorosły ma wybór i ponosi jego konsekwencje. I warto to zrozumieć jak się jest młodym, bo znam wiele dorosłych, którzy robią wiele złych wyborów życiowych, a potem jest ojojoj!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Powiązane Artykuły