DZIECI I ZWIERZĘTA – JAK, PO CO i DLACZEGO?

Moje historie ze zwierzętami w dzieciństwie nie należały do specjalnie udanych. Gdy tylko pojawiała się pozytywna decyzja o psie i akcept ze strony rodzicielki, zaraz wszechświat postanawiał zrobić wszystko, żebym, choćbym nie wiem jak chciała, nie miała swojego czworonoga. Gdy nieco podrosłam i razem z rodzicami wykonaliśmy popisową ucieczkę z miasta na wieś, rozpoczęliśmy szeroko zakrojoną akcję przygarniania rozlicznych kotów i psów (naturalnie to ja byłam jej prowodyrką), jak to na mieszczuchów na wsi przystało. Prawda jest jednak taka, że miałam wtedy całe 10 lat i w swoich oczach byłam niemal dorosłą kobietą, skupioną na zapamiętywaniu tekstów piosenek Britney Spears i kłótniach z koleżankami o to, która dziś będzie Mel B (był to, swoją drogą, jeden z niewielu momentów, kiedy kochałam swoje kręcone włosy), a nie na jakichś tam zwierzaczkach. To wszakże dobre jest dla przedszkolaków.

Może właśnie dzięki tej niezaspokojonej we wczesnym dzieciństwie potrzebie, obiecywałam sobie, że moje dzieci od małego będą wychowywać się ze zwierzętami. Karmić, wyprowadzać, spać razem z łóżku – odgrywać wszystkie te chwytające za serce sceny z amerykańskich filmów familijnych, które każdy z nas doskonale zna.

Jak powiedziałam, tak zrobiłam. Jeden kot był już na stanie, gdy rozpoczął się związek mój i mojego męża. Swoją drogą kot-foch, zwierzę o absolutnie ujemnej potrzebie kontaktu z kimkolwiek i czymkolwiek poza miską z żarciem. Spadek po byłej dziewczynie – może to dlatego. No, generalnie fatalny kandydat do roli czteronożnego przyjaciela w doli i niedoli. Dlatego już podczas mojej pierwszej ciąży przygarnęliśmy kolejnego. Krótka wizyta u znajomych, dramatyczna historia o małej, czarnej kulce znalezionej na stacji benzynowej, łezka ściekająca po policzku – a potem to już wiadomo: dokarmianie strzykawką, słodkie zdjęcia i miłość jak stąd do wieczności. Dwa koty wystarczały nam przez długi czas, głównie dlatego, że skupiłam się na wykarmianiu innych małych stworzeń, tym razem dwunożnych i noszących imiona Teo i Luna. Gdy jednak moje dzieci, bo o nich mowa, dorosły, pojawiło się znowu to ssące w żołądku uczucie braku sierściucha. Wszechświat, który wcześniej nie chciał spełnić moich marzeń, tym razem wykazał się szybką reakcją. Wystarczyło, że zrobiłam w swojej głowie i sercu miejsce na kolejnego stwora i… BAM, pojawiło się ogłoszenie na facebooku. Dom potrzebny od zaraz, kotu grozi pożarcie, albo może śmierć głodowa, tak czy owak po prostu kataklizm na kataklizmie. I tylko ty możesz go uratować.

Wiadomo, co robisz. W ciągu 15 minut wysyłasz wiadomość prywatną o treści „skąd i kiedy mogę to cudo odebrać?”.

I tak staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami trzeciego kota. Hedwiga, bo tak dostojne imię dostała od rodziny będącej od circa 20 lat pod niezmiennym wpływem książek (i filmów!) o Harrym Potterze, zawróciła wszystkim w głowach. Mała, słodka kulka, przewracająca się o własne nogi i wylizująca ci twarz, najpewniej w podzięce za dom (albo sprawdzała, czy jesteśmy smaczni – gdyby zawartość miski jej wystarczająco nie zadowoliła).

Trzy koty. No super, super, bo przecież zawsze byłam kociarą. Psów się bałam, uważałam, za mniej dostojne od kotów i w ogóle jakieś takie nie-takie. Na co komu pies, pytałam sama siebie. Wychodzenie z nim, sprzątanie kup z chodnika i problemy behawioralne (zje listonosza albo odgryzie dziecku nos jeśli nie będziesz umiał odczytać subtelnej mowy jego ciała), dosłownie same problemy. Czemu więc przez dłuższy czas przeglądałam ogłoszenia na OLX dotyczące biednych kundelków pozostawionych na pastwę losu w schroniskach i fundacjach? Chyba właśnie przez tę powracającą niczym bumerang myśl, że dzieciństwo bez psa jest jakieś niepełne. Że ten kot, choćby najbardziej towarzyski, to jednak nie jest taki przyjaciel jak pies. No nie i kropka.

I nagle pojawił się on. Znowu w Internecie – nieskończonym rogu obfitości bezdomnych zwierząt. Pies z sercem na pysku. I to o imieniu Arbuz. W tamtej chwili po raz pierwszy w życiu zrozumiałam ludzi szukających miłości na Tinderze, czy innej Sympatii. Poczułam co to znaczy zakochać się w gościu ze zdjęcia. Tyle, że ten mój gość miał 4 miesiące, cztery łapy i potarganą, szaroburą sierść.

Arbuz wniósł do naszego domu to, czego nigdy w nim nie brakowało, ale z jakiegoś powodu nie umiemy już sobie wyobrazić powrotu do przeszłości. Śmiech, bieganie, krzyki wymieszane ze szczekaniem psa. Kundel wskakujący o 7 rano na górę piętrowego łóżka, budzący Teo lizaniem po stopach. Arbuz na spacerze w lesie, eksplorujący wraz z Luną wielką, błotnistą dziurę. Arbuz jadący z nami na wakacje, śpiący w namiocie, szczekający na automatyczną kosiarkę właścicieli obiektu (która chciała nam skosić namiot ale to temat na oddzielny felieton). Jak mogliśmy żyć bez niego?

Bo wiecie co jest najlepsze? Że dzieci przy takim Arbuzie, czy przy takiej Hedwidze uczą się tych wszystkich pięknych rzeczy, które ciężko jest wytłumaczyć gdy są abstrakcją. Tego, że o drugą istotę trzeba dbać, liczyć się z jej potrzebami (bo czasem trzeba nakarmić, czasem się pobawić a czasem po prostu dać w spokoju pospać) i dawać jej bezwarunkową miłość. Tego, że wszyscy jesteśmy na tym świecie ważni – ludzie, psy, koty, świnki morskie i mrówki. Że każdego z nas boli, jak się mu nadepnie na stopę, że każdy potrzebuje kontaktu, żeby być szczęśliwym.

I mogłabym jeszcze się tu porozwodzić o zaletach płynących z tego, że dziecko żyjące ze zwierzętami ma mniejsze ryzyko alergii, albo że dbamy o ruch na świeżym powietrzu, gdy z psem trzeba wyjść na spacer… ale czymże to jest w porównaniu do nauki kochania?

 

 

tymańska

Maria Natalia Tymańska,

matka dwójki dzieci, trzyletniej Luny i pięcioletniego Teo; autorka książki „#MAMA. Nieperfekcyjny nieporadnik”, blogerka parentingowa, a na co dzień właścicielka szkoły języka angielskiego dla dzieci.

 

Total
0
Shares
Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Powiązane Artykuły