Dlaczego moje dzieci nie chorują?

I oto jest dobrze zadane pytanie – zwłaszcza w tym mrożącym krew w żyłach okresie, jakim jest wrzesień i październik, kiedy wśród przedszkolaków i żłobkowiczów rozpoczyna się epidemia glutów i kaszli. Sęk w tym, że jest to jednocześnie pytanie na które… nie potrafię do końca odpowiedzieć. Nie wiem czy przyczyny tego, radującego mnie co roku, stanu należy doszukiwać się przede wszystkim w mocarnym kodzie genetycznym, czy w braku azbestu w naszych domowych ścianach. Wiem natomiast, że są takie triki, dzięki którym naturalnie wrodzonej odporności regularnie pomagam. Na wstępie powiem jednak od razu – nie dam nikomu z was stuprocentowej pewności, że moje rady odmienią koło fortuny, w efekcie czego ze spirali antybiotyków przejdziecie do radosnej krainy, gdzie wiecznie panuje 36,6 stopni. Wiem natomiast, że jest wiele błędów regularnie popełnianych przez wielu rodziców, których naprawa skutkuje godnym podziwu wzrostem odporności u dziecka. To co, chcecie spróbować?

  • Nie przegrzewaj

Największym sprzymierzeńcem regularnych przeziębień jest nadopiekuńczość, objawiająca się m.in. rajtuzami uparcie wciskanymi pod spodnie (najlepiej już od października, nawet jeśli na termometrze wciąż jest powyżej 10 stopni Celsjusza) i umiłowanymi polarowymi bluzami. Ja wiem, że powyższe wynikają z chęci otulenia dzieci ciepłą pierzynką i stworzenia w ten sposób niezniszczalnej tarczy przeciwko każdemu wiaterkowi i chmurce. Ja wiem, że te mamy i tatusiowie nie chcą źle. Sęk w tym, że choroba nie pojawia się od wychłodzenia, a od przewiania spoconego ciała, więc nie ma niczego, co by bakterie i wirusy lubiły bardziej, niż młody, rozgrzany pod zbyt wieloma warstwami człowiek, który w odpowiednim momencie choć na chwile ściągnie swoją puchową kamizelkę, lub dzierganą wełnianą czapkę.

Czemu więc moje dzieci nie chorują? Podejrzewam, że dlatego, że nigdy nie noszą rajstop pod spodnie, nawet w zimie paradują w cienkich dresach i tylko na dwór pakowani są do dobrego, ciepłego kombinezonu. Czapki na ich głowach pojawiają się w okolicy listopada, a kapcie na stopach nie pojawiają się nigdy (co więcej jeszcze teraz, we wrześniu, młodzież zasuwa po dworze wieczorami na bosaka). Śpią przy otwartym oknie, a jeśli się rozkopują to nie upycham ich w wymyślne, ocieplane śpiwory. A przede wszystkim – słucham ich, gdy mówią, kiedy jest im ciepło, a kiedy zimno – bo każdy z nas inaczej odczuwa temperaturę.

  • Daj szansę organizmowi na walkę

To jest jak odruch bezwarunkowy – pojawia się choćby lekko podwyższona temperatura, a rodzic chwyta za telefon i umawia młodego obywatela do lekarza. No bo lekarz musi obejrzeć, podumać, wypisać jakąś receptę, na gluta trzeba by podać co najmniej dwa nowe, dobrze promowane w telewizji lekarstwa, na kaszel jakiś kolorowy syrop. Inaczej nie ma przecież takiej szansy, żeby przeziębienie sobie poszło… prawda?

Nieprawda. Złota zasada, którą w mojej rodzinie przekazuje się z pokolenia na pokolenie (aczkolwiek moja babcia ponoć dostawała stanów przedzawałowych, gdy moja mama nie wzywała od razu lekarza do jej malutkiej, jedynej wnuczki) brzmi – lekarz to ostateczność. Do przychodni wybieram się więc tylko, jeśli dziecię gorączkuje mi ponad 3 dni, bez widocznej poprawy, lub jeśli z jakiegoś powodu oceniam stan na wyjątkowo ciężki. I teraz uwaga – przez pięć lat życia Teo, i trzy lata życia Luny jeszcze ani razu nie zdarzyła się żadna z powyższych sytuacji. Nie żartuję.

Gdy u któregoś z moich dzieci pojawia się glut, po prostu go wycieram i karzę dmuchać nos. Gdy młodzi kaszlą, obserwuję i nasłuchuję, a pierwszy syrop podaję dopiero po kilku dniach. Gdy gorączkują kładę ich w salonie na kanapie pod ciepłą kołdra i odpalam pełnometrażowe filmy Disneya (jest to swoją drogą jedna z najskuteczniejszych terapii). A dlaczego tak robię?

Każda wizyta w przychodni to narażanie osłabionego infekcją dziecka na: po pierwsze, wyjście na dwór i przewianie gorączkującego, spoconego ciała; po drugie, kontakt z wieloma innymi zarazkami, przyniesionymi przez pozostałych pacjentów. W efekcie możemy pójść z jakimś mało groźnym wirusem, a wrócić z ospą i grypą żołądkową w pakiecie.

Ponadto, każdorazowo wspomagając organizm niezliczoną ilością lekarstw, upośledzamy jego umiejętność do angażowania własnych zasobów w pokonanie infekcji. Nieużywany organ zanika – wiemy to już dzięki koledze Darwinowi i teorii ewolucji, tu działa to na podobnej zasadzie. Jeśli nie nauczymy ciała dziecka walczyć, nie lamentujmy potem, że każdy katarek kończy się na zapaleniu płuc.

  • Naturalnie znaczy skutecznie

Nie będę wchodzić w dyskusje na temat homeopatii, biorezonansu czy ideologii szczepiennej i naprawdę ciężko mi zrozumieć, dlaczego tak wiele osób powyższe wrzuca do jednego wora razem z ziołami i naturalnymi substancjami, pomagającymi organizmowi w chorobie. Możemy się spierać na temat niemierzalnej i być może nierealnej skuteczności homeopatii, ale zioła to żadne czary-mary. Są obecne w medycynie od setek tysięcy lat, od Chin, poprzez basen Morza Śródziemnego, aż do najdzikszych zakątków puszczy Amazońskiej. I po prostu działają.

Powiem więcej – działają bardziej, niż ich wielokrotnie przefiltrowane pochodne, umieszczone w syntetycznych lekach i suplementach. Dlatego lepiej kupić prawdziwy czarny bez, niż syropek dla dzieci za 40 złotych, z wyciągiem z powyższego. Lepiej wybrać się do sklepu zielarskiego po suszony kwiat lipy, który pomoże na ból gardła i katar, niż poszukiwać suplementu diety dla dzieci w kolorowych tabletkach, z ulubionym bohaterem na pudełku (co zresztą zwiększa cenę o co najmniej 50%). Zaopatrzmy się w nalewkę propolisową i hojnie obdarzajmy nią każdego, kto w sezonie jesienno-wiosennym zaczyna pociągać nosem i chrypieć, zamiast poić go masowo przepisywanymi lekami na odporność.

Zaufajmy naturze, bo dała nam mnóstwo świetnych, i tanich, substancji, które pomogą nam w chorobie. Serio, serio.

I tyle. To wszystko.

Trzy proste zasady, zmieniające nasze podejście i myślenie o infekcjach. Tak mało, a często tak dużo.

Dajcie znać, czy zadziała. A może sami też macie jakieś sprawdzone sposoby na uniknięcie chorób?

tymańska

Maria Natalia Tymańska,

matka dwójki dzieci, trzyletniej Luny i pięcioletniego Teo; autorka książki „#MAMA. Nieperfekcyjny nieporadnik”, blogerka parentingowa, a na co dzień właścicielka szkoły języka angielskiego dla dzieci.

Total
0
Shares
2 komentarze
  1. Świetne rady.
    Dokładnie to samo wpajała mi moja mama.
    Teraz,kiedy mam własne dzieci.również stosuję się do tych zasad.
    Być może dzięki temu,mój 6 letni syn nigdy nie chorował.
    Fakt,nie chodzi jeszcze do przedszkola.
    Ale mimo to,uważam tże to duży sukces.
    Córka ma dopiero 4 miesiące ,zatem wszystko jeszcze przed nami.

  2. Witam, bardzo ciekawy artykuł. Moje dwie córki 6i13 lat odwiedzają lekarza tylko jak jest bilans i szczepienia. Zawsze i wszędzie słyszę że są za zimno ubrane. Jeżeli coś się zaczyna nogi w gorącą wodę z ostrą musztarda i zdrowie wraca. Pracuje w przedszkolu i 70% dzieci już od października ubrana jest jak na Syberię
    Pozdrawiam serdecznie 😘

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Powiązane Artykuły