JAK I KIEDY UCZYĆ DZIECKO CZYTAĆ I PISAĆ?

Jako matka przyszłorocznego zerówkowicza coraz częściej biorę udział w przeróżnych dyskusjach około-edukacyjnych. Razem z innymi rodzicami, którym przyszło w niedługim czasie zmierzyć się z górami i dolinami polskiego systemu edukacji (więcej jest niestety tych drugich), zastanawiamy się nad tym, jak skonstruowany jest program nauczania i czy nasze dzieci sobie z nim poradzą. W obliczu reformy oświaty, która we wrześniu z całą siłą uderzy w debiutujących licealistów, czytamy wszędzie artykuły o przeładowaniu dzieci nauką, zbyt dużej ilości zadań, prac domowych i korepetycji, a oprócz tego, co tu dużo gadać, boimy się, że taki sam los czeka w niedalekiej przyszłości nasze maluchy.

Faktem jest, że polski system edukacji można opisać jednym słowem: nieelastyczny. Nie ma tu miejsca na indywidualne preferencje i predyspozycje, nie ma czasu na reakcję na szczególne zainteresowania danego dziecka, bo nauczyciel nieustannie rozliczany jest nie z relacji z uczniami czy ich satysfakcji płynącej z nauki, a z realizacji programu nauczania. Rozwiązaniem bywa oczywiście prywatna edukacja, placówki demokratyczne czy w nurcie Montessori, ale nie każdy z nas może sobie na nie finansowo pozwolić. Tym bardziej w naszej gestii jest obserwować dziecko i starać się dawać mu maksymalną ilość możliwości rozwoju, w akceptującym, komfortowym środowisku, jakim jest dom.

Kiedy więc należy uczyć dziecko czytać i pisać? Odpowiedź jest tylko jedna: wtedy i tylko wtedy, gdy jest ono na to gotowe. Nie sugerujmy się ani naszymi galopującymi ambicjami („udowodnię kuzynce Ance, że mój Franio nauczy się czytać szybciej niż jej Tymek!”) ani programem szkolnym („co z tego, że Zosia ciągle pyta mnie o litery, nie będę jej ich pokazywać bo potem będzie się nudzić w szkole”), a obserwacją naszego malucha. By nie być gołosłowną – mój syn po raz pierwszy podpisał się mając niecałe 3 lata, obecnie ma 5,5 i pisze i czyta (chociaż wciąż nie może pojąć idei polskiej ortografii, a ja zgadzam się z jego obiekcjami w pełni, zwłaszcza gdy sprawa dotyczy „rz” i „ż” 😀 ). To działo się samoistnie, oczywiście z naszym wsparciem, ale z wyłącznej inicjatywy Teo. Moja córka zaś ma niecałe 4 lata i jej zainteresowanie słowem pisanym kończy się na podpisie na przedszkolnej szafce i kaloszach (połowa dzieci ma te same ze znanej sieciówki, więc to istotna sprawa 😉 ). Nie zmuszam, nie naciskam, czasem proponuję, ale jeśli czuję opór, odpuszczam.

Od lat zafascynowana jestem pedagogiką Montessori, która zakłada, że nauczyciel powinien obserwować dziecko i podsuwać mu aktywności odpowiadające tzw. wrażliwej fazie. W różnych momentach, miesiącach, a nawet dniach, dziecko może fascynować się nauką mycia naczyń, dodawania albo czytania właśnie i rolą pedagoga jest reagować na te zmiany w sposób elastyczny i zakładający poszanowanie dla ucznia. Zdaje sobie sprawę z tego, że w warunkach polskiej szkoły całkowita „samowolka” jest trudna do osiągnięcia, ale jako nauczyciele musimy starać się modyfikować program, bo, hej, koniec końców chodzi tu równie mocno o osiągnięcie celu, jak o satysfakcję płynącą z jego osiągania.

Załóżmy więc, że nasze dziecko wykazuje chęć poznania alfabetu i rozwikłania tej zagadki łączenia liter w słowa. Jak się do tego zabrać? Jest kilka popularnych metod nauki, przedstawię pokrótce moje trzy ulubione:

  • Czytanie globalne (zwane też metodą Domana, od nazwiska autora Glenna Domana)

Czy kiedyś zastanawialiście się jakim cudem nawet dwuletnie maluchy potrafią rozpoznać swoje imię na krzesełku czy teczce w przedszkolu? Otóż widzą one słowo jak obraz. „Kot” zapisuje się w ich mózgu tuż obok wizerunku puchatej, miauczącej kuleczki z wąsami. Czytanie globalne świetnie sprawdza się u najmłodszych dzieci, pamiętam jak Teo robił w towarzystwie furorę bezbłędnie odczytując około 20 podstawowych słów, takich jak „mama”, „tata”, „Luna” czy „pies”.

  • Metoda krakowska (zwana też metodą sylabową lub metodą symultaniczno – sekwencyjną)

Wedle tej metody najpierw uczymy dziecko samogłosek (dźwięk + obraz), a następnie łączymy je w sylaby dokładając spółgłoski (np. „BA”, „BE”, „BU”, „BI” etc.). To świetny sposób, tym bardziej, że dzieci bardzo szybko radzą sobie z sylabizowaniem na głos, wyczuwając naturalny rytm języka (jeśli nie wierzycie, poproście swojego malca, żeby klaszcząc podzielił jakieś słowo, np. „banany”, zobaczycie, że świetnie sobie z tym poradzi 🙂 ).

  • Glottodydaktyka (metoda Rocławskiego)

Metodę prof. Rocławskiego uwielbiam przede wszystkim za szacunek dla indywidualnych predyspozycji dziecka, jak i dostosowanie technik do jego wieku. Jak najłatwiej sprawić, by już trzyletnie dzieci wprowadzone zostały do świata głosek? Oczywiście przez zabawę. W glottodydaktyce naukę zaczynamy więc od specjalnych klocków LOGO. Na każdym z klocków znajduje się litera wielka drukowana i pisana, oraz mała drukowana i pisana. Dla dodatkowego ułatwienia klocki mają zielony pasek na dole – tak, by dziecko nie miało wątpliwości jak je ustawić . Na początku dzieci bawią się klockami, wyszukują takich samych i podobnych liter, oswajają się z nimi, dopiero z czasem zaczynają składać pierwsze słowa poprzez metodę „ślizgania się”, czyli wydłużonego wypowiadania poszczególnych liter. Wszystkie pomoce do nauki czytania metodą glottodydaktyki znajdziecie w rozlicznych sklepach internetowych i jest to naprawdę warta uwagi inwestycja. Jeśli czujesz jako rodzic, że Twojemu dziecku potrzeba innych rozwiązań, polecam poszukać informacji o metodzie dobrego startu Marty Bogdanowicz, metodzie „Cudowne Dziecko” Anety Czerskiej czy odimiennej metodzie nauki czytania Ireny Majchrzak. Ostatecznie można też oczywiście próbować działać z klasycznym elementarzem jaki pamiętamy z naszego dzieciństwa i bazującą na nim metodą analityczno-syntetyczną (brzmi skomplikowanie, ale chodzi tu po prostu o rozpoznanie liter i następnie łączenie ich w sylaby i słowa) – wybór należy do was.

Równie ważne jak wybór metody jest to, by dziecko odczuwało prawdziwą satysfakcję i radość z czytania, dlatego warto odpuścić zanudzające od wieków małych Polaków zdania o tym, że „Ala ma kota”, a zastąpić je ulubionymi książkami naszego małego ucznia. Przy odpowiedniej motywacji zanim się obejrzycie, a wasze dziecko zakomunikuje, że ma już za sobą lekturę „W pustyni i w puszczy” 😉

tymańska

Maria Natalia Tymańska,

matka dwójki dzieci, trzyletniej Luny i pięcioletniego Teo; autorka książki „#MAMA. Nieperfekcyjny nieporadnik”, blogerka parentingowa, a na co dzień właścicielka szkoły języka angielskiego dla dzieci.

Produkty z naszego sklepu wspomagające rozwój dziecka

Edukacja i rozwójKsiążeczki

Total
0
Shares
Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Powiązane Artykuły